Być jak supernowa

To nie jest tekst o książkach. Ani tym bardziej o wydawnictwie! Bo żadna książka z żadnego wydawnictwa nie jest w stanie tego opisać. Trudno jest nawet znaleźć słowa, które mogą dokładnie to oddać. To jest po prostu jak… Wybuch supernowej!

Kiedy powoli otwieram zaspane oczy i czuję pierwszy ból w kręgosłupie (znak, że jeszcze żyję), ona już stoi nade mną, macha rączkami i krzyczy głosem nie znoszącym sprzeciwu: „wstawać!”. Mój mały budzik bez opcji drzemki. Łapie mnie za rękę i próbuje podnieść. Zanim zwlekę się z łóżka ona już zdąży wrzucić zabawki z komody do łóżeczka i bawić się w zjeżdżalnię (zabawki zostawiam tam specjalnie, żeby trochę oszukać system). Kiedy ja ledwo żyję przed pierwszą kawą, ona już biega po domu i głośno się śmieje. Odzyskuję świadomość dopiero po kilku łykach kawy. Udało się, obudziłam się. Ona w tym czasie bawi się w najlepsze, niezależnie czy tej nocy dobrze spała, czy nie. Po prostu budzi się szczęśliwa.

Zastanawiam się kiedy tak się stało, że życie o poranku przestało mnie tak bardzo cieszyć. Że każdy dzień, zamiast być kolejną niespodzianką i tajemnicą do odkrycia, jest wiecznym narzekaniem – że znowu trzeba wstać, że znowu zimno i ciśnienie niskie, że ekspres do kawy nie umie sam sobie nasypać kawy i włączyć się, kiedy tylko o tym pomyślę. Że w ogóle potrzebuję kawy do życia!

Ciągle się zastanawiam, kiedy w niej zgaśnie to światełko? I cierpię, bo chciałabym, żeby została taka zawsze. Każdego ranka wybuch supernowej. Gigantyczna dawka energii, radości, miłości i autentycznych emocji. Każdego ranka od nowa. Czy to się musi skończyć?

Więc zaciskam mocno powieki. Liczę do pięciu. I wstaję. Uśmiechnięta. I witam się z nią, jakby minęło tysiąc lat rozłąki. By moja supernowa wiedziała, że ta radość i autentyczność, spontaniczność i miłość nie umierają z czasem. Potrzebują po prostu pożyczyć energii od kogoś, kto chce się nią dzielić i ma jej w nadmiarze. Więc biorę łapczywie. I idę zrobić kawy. Tak na wszelki wypadek.