Skok na bungee, wspinaczka po najwyższym wieżowcu świata, zdobycie Mount Everest, spływ po wodospadzie Niagara czy karmienie wygłodniałych rekinów na środku oceanu – to wszystko nic. Spróbuj umyć mojej córce głowę. Albo wyłączyć jej świnkę Peppę w środku odcinka. W ogóle wyłączyć Peppę! To jest dopiero sport ekstramalny. Sport ekstramalny, z którym zmagają się wszystkie mamy dwulatków.
Dzisiaj przy obiedzie zajęło mi dobre 10 minut rozszyfrowanie, że moje dziecię, co prawda zje zupę, ale inną łyżeczką. Ryk, jaki wydobywał się z jej gardła, uniemożliwiał myślenie. Za gorące? Mamusia podmucha – ryk się potęguje. Nie chcesz jeść sama? Mamusia cię pokarmi – ryk osiąga niemożliwą skalę. Nie chcesz w ogóle jeść? Odłożymy miseczkę i odgrzejemy później – ryk staje się niebezpieczny dla życia i zdrowia człowieka dorosłego. Chcesz inną łyżeczkę? Zaryzykowałam, bo jeszcze rano awanturowała się o tą i żadną inną. W końcu wśród łkania usłyszałam słowo klucz: łyżeczka. Po szybkiej podmianie okazało się, że znowu jest zadowoloną małą dziewczynką i do tego zamierza zjeść całą zupę. Szkoda, że zimną.
Po wszystkim mąż powiedział mi:
– Widzę, że zaplanowałaś nad dziecięcą agresją. Ja nie miałbym tyle cierpliwości.
Kolejne słowo klucz: cierpliwość.
Moja słynna anielska cierpliwość i stoicki spokój są codziennie bombardowane przez dziesiątki takich sytuacji, jak ta z obiadu. Można się śmiać z filmików na youtube, na których dzieci rzucają się na podłogę i wyją. Można z dezaprobatą patrzeć na matki w supermarketach, z uwieszonymi na wózku dziećmi wrzeszczącymi w niebogłosy. Można sobie myśleć: ja to bym nigdy tak… I można nie wierzyć, dopóki samemu się tego nie przeżyje. Kiedy Natala pierwszy raz rzuciła się na ziemię z wrzaskiem, byłam w szoku. Jak to? Już? Jak to? Ten kochany aniołek?
Tak, mój kochany aniołek chce rządzić i zawsze postawić na swoim. Chce wielu rzeczy, najczęściej ze sobą sprzecznych. Raz chce jednego, a za chwilę drugiego i nigdy nie mogę nadążyć. Kiedy uda mi się ją uspokoić jakimś sposobem – za drugim razem już nie działa. Jak tylko zrobię coś nie po jej myśli, słyszy o tym całe osiedle. Sąsiedzi pewnie już myślą, że maltretuję własne dziecko, a jak przychodzi pora kąpieli, to już na pewno obdzieram ją ze skóry. Mycie głowy, wychodzenie z wanny, ubieranie piżamki – całe pasmo wrzasków i krzyków. A potem jeszcze usypianie…
Mamo prawie-dwulatka! Nie martw się, nie jest tak źle, jak to wygląda. Prawda jest taka, że mamy w domu niezły hardcore i czuję się tak, jakbym w kółko jeździła na rollercosterze. Nerwy mam w strzępach i czasami mam ochotę wyjść i wszystko zostawić. Czasami krzyczę, a czasami naprawdę muszę wyjść i ochłonąć. Ale da się to przeżyć. I nie jest tak, że słychać u nas tylko krzyki. Jest też dużo śmiechu, piosenek, wierszyków i czytania książeczek (oczywiście tych, na które ona ma ochotę – powtarzanych w nieskończoność). I jest też bardzo dużo miłości. Tak więc jeśli zbliżasz się do tej magicznej granicy i czujesz, że twój maluch za chwilę przemieni się w potwora – weź kilka głębokich wdechów i… Idź dalej. Nie czytaj w necie świetnych porad „jak sobie dać radę” ani nie nakręcaj się takimi historyjkami, jak moje. Zdradzę ci sekret: nie ma sposobu na poradzenie sobie z tym żywiołem. Trzeba po prostu płynąć i improwizować.
Mam za to niezawodny sposób, jak zachować równowagę psychiczną i nie zwariować. Kiedy tylko mogę, tulę się do mojej córeczki, powtarzając sobie, że to tylko maluszek. Nie panuje nad swoimi emocjami i pragnieniami. Chce sprawdzić, jak wiele może sobie pozwolić i ile jest w stanie zrobić. Ale na pewno, na tysiąc procent, jedno jest pewne: kocha mnie najbardziej na świecie i nigdy nie zamieniłaby mnie na nic i nikogo. Jestem jej potrzebna. Nigdy już nie będzie taka sama. A te chwile nigdy nie wrócą. Więc niech krzyczy, a ja setny raz będę jej tłumaczyć, jak działa ten świat. Bo tak to już jest.